Trochę zaniedbana dopomina się o uwagę, bo relacje to fundament naszego życia. Jeśli są niedobre, wyczerpują i niszczą. Dobre karmią, wspierają i dają poczucie spełnienia.
Tekst: Joanna Chmura
Nigdy nie myślałam, że kiedykolwiek napiszę tekst o relacjach. I to nie dlatego, że mam kiepską historię własnych, ale dlatego, że wszelkie teksty, poradniki, książki o relacjach uznawałam za zupełnie nieprzydatne, bo przecież nie ma dwóch takich samych ludzi, relacji czy historii. Ale dziś myślę inaczej. Widzę, że bycie w relacji to sztuka taka sama jak muzyka, malarstwo czy literatura. Bo jak mówi belgijska psychoterapeutka Estherel Perel: „Kiedy wybierasz partnera, to wybierasz historię. Więc jaką historię masz zamiar napisać?”. Swoją drogą słownik w moim komputerze zmienił Perel na Pereł i słusznie, bo ona to trochę taka perła wiedzy i doświadczenia w relacjach. Relacjach nie tylko miłosnych, ale w ogóle relacjach międzyludzkich.
To duża sztuka umieć tworzyć relacje, zmieniać je, kończyć lub rozpoczynać. To jedna z umiejętności przyszłości według prof. Aleksandry Przegalińskiej, ekspertki w zakresie sztucznej inteligencji. To coś, z czym niby się rodzimy i jest nam dane jako umiejętność, ale gdzieś w wyniku wielu niełatwych doświadczeń trochę zamiera, trochę rdzewieje. Jak to się dzieje?
Filtr, przez który patrzymy na otaczający świat
Każdy z nas wyrasta w jakimś środowisku, wśród jakichś przekonań i schematów, które kształtują nas na całe późniejsze lata. I właśnie te przekonania stają się filtrem, przez który patrzymy na świat. W swojej pracy nasłuchałam się wielu „prawd życiowych” w stylu: „Ludziom nie można ufać”, „Faceci są niewierni, a kobiety próżne”, „Przedsiębiorcy kradną, a nauczyciele to nieudacznicy, którzy nie znaleźli pracy nigdzie indziej”. Trudno nam w dzieciństwie rozróżnić, co jest prawdą, a co założeniem, którzy poczynili w wyniku swoich doświadczeń nasi rodzice, dziadkowie, nauczyciele. Dostaliśmy od nich przydatna i prawdziwą wiedzę o tym, że łyżką jemy zupę, że 2 + 2 jest 4, że sąsiadujemy na zachodzie z Niemcami. Kolejną porcję wiedzy o tym, jaki jest świat, też przyjęliśmy, uwierzyliśmy w jedno i drugie, bo przecież po co mieliby nas okłamywać.
A potem już zupełnie nieświadomie, chcąc zjeść zupę, chwytamy za łyżkę, a wchodząc w związek, relacje, aplikujemy te przekonania do codzienności. W wielu przypadkach to drugie nie wnosi nic dobrego, bo na wstępie do relacji romantycznej budujemy dystans lub ostrożność, co przez drugą stronę może być odebrane jako brak zaangażowania. Tamta druga strona nie wie, jak my widzimy świat, ona tylko dostrzega to, że my jesteśmy „daleko”. Na tej podstawie podejmuje decyzje o odejściu i tym samym potwierdza nam lata temu założony filtr: „Nie układa mi się z facetami” albo „Wszyscy faceci są tacy sami i po miesiącu cię zostawią”.
Uwaga! Błąd potwierdzenia
To w sumie jest dość proste, choć bardzo trudne. Ja wchodzę w relacje ze swoim bagażem doświadczeń. On wchodzi ze swoim bagażem doświadczeń. Ja mam swoje przekonania, w które wierzę, no bo jak inaczej. On wierzy w swoje. I teraz w sytuacji nierozwijania samoświadomości jesteśmy skazani na jedną z pułapek psychologicznych, czyli błąd potwierdzania (ang. confirmation bias). To takie zjawisko, w którym poszukujemy wyłącznie zachowań potwierdzających to, w co wierzymy. Na większą skalę ta pułapka objawia się przez dobieranie sobie osób, które będą potwierdzać „zainstalowane w nas wcześniej” sposoby myślenia. Na zewnątrz rozpoznamy to po stwierdzeniach: „Ja to zawsze mam problem z szefami”, „Nie jestem dobrym ojcem”, „Mnie się zawsze trafiają fałszywe przyjaciółki”, „Ja to nie mogę dogadać się z facetami”. Innymi słowy, dobieramy osoby do naszego życia tak, żeby pasowały do koślawego wzorca. A to, owszem, da nam poczucie bezpieczeństwa, bo to, co przewidzieliśmy, się ziszcza, ale jednocześnie nie dajemy sobie szansy poczuć radości, wolności i obfitości.
Wyjściem z tego rodzaju pułapek, a raczej umiejętnością niewchodzenia w te pułapki jest tylko jedno samoświadomość, czyli budowanie wiedzy o sobie samych. Dr Brene Brown z Uniwersytetu w Houston w swoich badaniach nad przywództwem mówi, że nowy rodzaj przywództwa, którego potrzebujemy, czerpie z dwóch sił: świadomości siebie oraz miłości do samych siebie. Niezależnie od tego, czy mówimy o relacji romantycznej, przyjacielskiej, zespołowej czy projektowej. Im więcej wiem o sobie i im więcej mam czułości do siebie, tym jestem lepszym i bardziej transparentnym członkiem relacji.
Bliżej siebie, bliżej innych
Poznawanie siebie to nie jest łatwa podróż, bo w przypadku tożsamości zbudowanej na prawdach życiowych innych osób prędzej czy później przyjdzie taki moment, w którym zwątpimy w ich zasadność. A wtedy poczujemy złość, smutek, żal, że uwierzyliśmy w coś, co dla nich było adekwatne, ale dla nas już nie jest. Często osoby mówią o poczuciu bycia oszukanym i zwiedzionym na manowce, kiedy rozkładają na czynniki pierwsze założenia dotyczące drugiego człowieka, w których wyrośli. Uspokajam zatem czytelników i czytelniczki, że naturalnym elementem własnego rozwoju jest podważenie tego, co było. Problem jest taki, że jeśli zatrzymamy się na tym etapie, to dalsza droga jest usłana goryczą. Ale jeśli zrobimy krok dalej, to czeka na nas brama wyboru. Możemy zdecydować, które z tych przekonań, stereotypów czy schematów działania są jeszcze dla nas adekwatne, potrzebne i pomocne, a które już nie i jesteśmy gotowi je porzucić.
To samo dotyczy rozwoju naszej tożsamości w relacjach w sferze zawodowej. Wchodzimy w zespoły, w których każdy ma swój kosmos doświadczeń, przekonań, stereotypów oraz niezwykle zróżnicowany poziom samoświadomości. Odnalezienie się w takim gąszczu jest działaniem szalenie trudnym. Może też tak być, że nawet jeśli my już zbudowaliśmy pewną wiedzę o sobie, to przyjdzie nam pracować z osobami, które są zupełnie nieświadome tego, jak funkcjonują, a to czyni zadanie budowania relacji jeszcze trudniejszym.
To tak po ludzku jest wyzwaniem, a co dopiero kiedy jesteśmy liderem. Jak to ogarnąć? To jest pytanie za milion. I choć pracuję z biznesem i w biznesie już 15 lat, to co jakiś czas zaskakuje mnie fakt, że istnieją wcale nierzadko relacje, zespoły i firmy, w których ludzie potrafią się dogadywać. Dlaczego mnie to zaskakuje? Bo pułapek czyhających na nas są tysiące:
- różne osobowości i wartości,
- odmienne sposoby radzenia sobie z lękiem,
- różnorakie style komunikacji.
To w sumie daje pełną pulę kombinacji. To nawet jest trochę jak ruletka, na kogo trafisz, na tego bęc.
4xC – model budowania relacji
Przechodząc powoli do tego, co można z tym robić, chcę zaznaczyć od razu, że nie ma prostych rozwiązań ani technik magicznych, a nawet wzorców. Choć kusi nas, żeby laboratoryjnie rozłożyć na składowe zespoły, które odnoszą sukcesy i poprzyglądać się im z lupą, a potem skopiować przepis, to prawdopodobnie nie zadziała. Dlaczego? W każdym zespole kontekst jest inny, składowe różne, a nawet zmieniamy się, pracując w różnych zespołach. To podobnie jak w życiu prywatnym. Ja w relacji z przyjaciółkami jestem trochę inna niż w relacji z rodzeństwem albo w kontakcie z klientem w pracy. Cały czas jestem sobą, ale trochę jak witraż, w innym świetle inaczej siebie wyrażam.
I teraz wracając do relacji dwóch osób, zobaczmy, z czym mamy do czynienia jestem jak wielokrotnie złożona, jest on wielokrotnie złożony, a z tego ja i on mamy stworzyć my. Żeby to wielokrotnie poskładane JA tworzyły piękne MY, potrzebujemy czterech C.
Pierwsze C to cierpliwość.
W toku poznania siebie i poznawania drugiego człowieka potrzebujemy całego zbiornika cierpliwości. Cierpliwość odklejania się od starych sposobów myślenia i działania, bo niezależnie od tego, kiedy wstąpimy na ścieżkę rozwoju własnego (przez terapię, coaching, warsztaty itd.), to przez chwilę będziemy działać po staremu, a dopiero po jakimś czasie w nowy sposób. To samo dotyczy drugiego człowieka. Jeśli wybierzemy się w tę podróż wspólnie, np. na terapii par, niektóre zmiany zaobserwujemy dość szybko, a inne potrwają dłużej, bo wymagają pożegnania się ze starymi przekonaniami, a to pożegnanie trwa. Najtrudniej będzie w parach, w których jedno postanawia rozpocząć tę podróż w głąb siebie, a drugie tego nie chce i co więcej, nie chce towarzyszyć partnerowi partnerce w tej podroży. Wtedy można się rozjechać w wizji dalszego bycia razem. W tych momentach, jak zawsze, możliwie najszybciej trzeba sięgnąć po królową kompetencji komunikację, która pomoże zaktualizować miejsce, w którym jest każdy z nas.
I na tym etapie eksplorowania tematu jestem winna czytelnikom i czytelniczkom zdanie, którego sama nie lubię słuchać: „Może tak być, kiedy jedna strona będzie wprowadzała zmiany, a druga pozostanie w starym miejscu, to pokonanie coraz większego dystansu stanie się niemożliwe. A to me być moment, gdy jedna z osób w relacji po prostu podejmie decyzję o rozstaniu.”
Drugie C to ciekawość
Z ciekawością jest tylko jedno wyzwanie, żeby mogła zadziałać, trzeba wrzucić przynętę. Czyli żebym mogła stać się czegoś ciekawa, muszę o tym choćby jedno słowo usłyszeć. Jak mówi George Loewenstein: „Aby wzbudzić ciekawość na dany temat, potrzeba rozruszać swego rodzaju pompę, czyli wzbudzić w ludziach ciekawość, dzięki której staną się jeszcze bardziej dociekliwi”. Co to dokładnie oznacza w przypadku związków? Dwie rzeczy. Pierwsza, że na początku każdej relacji naturalnie jest o tę ciekawość łatwiej. A druga to taka, że ciekawość można też nauczyć się wzbudzać.
Jak rozpoznać, czy mamy ciekawość w dobrej formie? Po zdaniach: „Ja już wiem, jak on zareaguje”. „Ona i tak się nie zgodzi”. „On tego nie będzie chciał”. „Ona nawet nie zapyta”. Jeśli my już wiemy i nie ma sensu pytać, to powinna się nam zapalić czerwona lampka. Jeśli zamykamy się na drugą stronę i nie dopytujemy ani też sami się nie otwieramy i nie dzielimy tym, co w środku, to trochę jakbyśmy piekli ciasto z przepisu na katastrofę. Tyle tylko, że ciekawość idzie w parze z byciem odsłoniętym (ang. vulnerable), bo żeby zadać pytanie, muszę się wychylić, podobnie jak wtedy, gdy mam na pytanie odpowiedzieć. Dlatego relacje, w których dbamy o zaufanie i otwartość na drugiego człowieka, mają prostą drogę do ciekawości. Nadal trzeba uważać na przewidywalność i rutynę, ale z przyzwoitym poziomem zaufania i wrażliwości łatwo wracać do bycia ciekawym drugiego. Jednocześnie ważne, żeby nie przestawać być ciekawym siebie:
- Co robię
- Po co to robię
- Jak to się stało, jak się znalazłem w tym miejscu
- Co wywołuje takie konsekwencje
I to jest właściwie nauka w szkole życia, która dobrze rozwijana nigdy się nie skończy. Nawet kiedy już sporo o sobie samych wiemy, nowe okoliczności mogą sprawić, że poznamy siebie lepiej. Żeby zilustrować tę drogę, opowiem wam o sobie.
Jakiś czas temu złamałam w kostce nogę. Prosta kontuzja, która na poziomie zewnętrznym objawiła się sześciotygodniowym okresem chodzenia w gipsie i o kulach, sprawiła, że odkryłam w sobie rzeczy, o których albo zapomniałam, albo nie miałam pojęcia. Proszenie o pomoc nigdy nie było moja mocną stroną, a to wydarzenie zmusiło mnie do wzbudzenia ciekawości właśnie wokół tego tematu. Za każdym razem, kiedy robiło się trudno w tym obszarze, stawiałam sobie następujące pytania:
- Co w tym jest trudnego?
- Co czuje, kiedy ktoś mi oferuje pomoc?
- Czego się obawiam, kiedy mam poprosić o pomoc?
- Co staje się możliwe, kiedy nie muszę polegać tylko na sobie?
- Jak sytuacja, w której jestem, wpływa na moje relacje?
Zaledwie kilka pytań zanurzone w ciekawości zdarzenia zabrało mnie w podróż, która przyniosła przyjemne i mniej przyjemne odkrycia. Miłe czy nie miłe, wnosiły w moje życie bardzo dużo i nadal wnoszą. Ważne w budowaniu świadomości siebie jest to, by każde odkrycie, jakie pojawia się na drodze rozwoju, witać z czułością.
Trzecie C to czułość.
Cytując Olgę Tokarczuk, napiszę: „Czułość jest tą najskromniejszą odmianą miłości. To ten jej rodzaj, który nie pojawia się w pismach ani w ewangeliach, nikt na nią nie przysięga, nikt się nie powołuje. Nie ma swoich emblematów ani symboli, nie prowadzi do zbrodni ani zazdrości. Pojawia się tam, gdzie z uwagą i skupieniem zaglądamy w drugi byt, w to, co nie jest ja. Czułość jest potrzebna dla siebie i dla innych. To paliwo potrzebne do wszystkich relacji”.
Czwarte C to czas
Bez niego wszystko to, o czym pisałam wyżej, nie będzie mogło się wydarzyć. Warto się zastanowić, w jakim stylu chcemy budować relacje. A jeśli chodzi o styl, to Gottmanowie, kultowe małżeństwo naukowca i terapeutki, które poświęciło całe swoje życie zawodowe przyglądaniu się temu, jak funkcjonują zdrowe i niezdrowe związki, mają dla nas piękne wskazówki. Zaczerpnę jedną z nich, która jest niejako fundamentem budowania relacji.
Czas ten wspólny, ten razem, ten, w którym będzie o tym, co najważniejsze, czyli o nas. W codzienności tak łatwo przeznaczyć czas na wiele rzeczy, które są na dany moment ważniejsze niż my. To tak jak ze zdrowiem. Nie dbamy o nie jakoś specjalnie, ale kiedy pojawia się choroba, to wszystkie ręce na pokład. Profilaktyka mogłaby zapobiec pojawieniu się choroby, ale wtedy jest już za późno. Podobnie jest ze związkiem. Wspólny czas:
- daje szansę na profilaktykę,
- daje możliwość na aktualizowanie siebie dla siebie,
- rodzi przestrzeń na ciekawość,
- daje sposobność do wspólnych doświadczeń,
- jest kluczowy do prowadzenia rozmowy.
Kiedy się nie spieszymy, to łatwiej być cierpliwym. Łatwiej rozwijać mięsień cierpliwości, który przyda się. Kiedy wspólnie będziemy iść przez życie. Na tej drodze tak łatwo jest zagubić siebie i naszego partnera. A jak mówi afrykańskie przysłowie: jeśli chcesz iść szybko, idź sam, jeśli chcesz zajść daleko, weź kogoś ze sobą. Życzę nam wszystkim z całego serca, żebyśmy w relacjach, na których nam zależy, zaszli naprawdę daleko.
Joanna Chmura
Psycholog, trener i coach PCC ICF. Specjalizuje się w tematyce wstydu, odwagi oraz radzenia sobie z porażkami.
Magazyn Coaching, grudzień 2021 – luty 2022.
